Z przesiadką w Dehra Dun udajemy się na przedgórze Himalajów, do Musoorie. Rozsypujący się autobus prowadzi nas w górę stromymi serpentynami, z których roztacza się widok na pobliskie tarasy ryżowe. Gdy jesteśmy na miejscu, z radością stwierdzamy, że jest tu o wiele chłodniej niż w pozostałych miejscach, które odwiedziliśmy(2000m).
Generalnie miasto wygląda na ośrodek wypoczynkowy Hindusów klasy wyższej. Znacznie bardziej niż gdzie indziej widać tutaj luksusowe samochody, mężczyzn przyozdobionych złotem oraz kobiety bardzo chętnie ubierające się w europejskim stylu. Mimo to bardzo dużo osób w mieście prosi nas o wspólną fotografię.
Mieliśmy w planach udać się do Danolti, skąd znakomicie widać Himalaje, ale jak się okazało, możliwości transportowe są tutaj bardzo ograniczone. W zamian za to wchodzimy na Gun Hill (2530m), gdzie, podobnie jak w całym mieście, odbywa się festiwal tandety. Sprzedawcy w Musoorie oferują produkty, które w Polsce ludziom byłoby wstyd sprzedawać. Przewrotnie to właśnie tutaj postanawiamy kupić znajomym kilka pamiątek – zestaw 150 magicznych sztuczek, breloczki, opaski z liściem konopi, jednak wszystko przebił zakup Ali – dziecięcy plecak z przyczepioną do niego gumową lalką (a raczej jej resztkami) – przy tym towarze sprzedawca nawet nie bardzo chciał się targować: „Popatrz jakie to jest stare” – przekonywał.
Zatrudnienie w mieście znajdują nepalscy tragarze, którzy przyjechali tu z powodu braku pracy w swym kraju. Z początku dziwił nas widok grupek kilku mężczyzn stojących z linami w rękach, czekających na coś. Wyjaśniło się, gdy zobaczyliśmy jednego z nich niosącego na plecach lodówkę wzdłuż stromej ulicy. To jest coś niesamowitego i godnego podziwu! Wiadomo, że technika liczy się bardziej niż siła, ale mimo wszystko – jeden niski facet z pralką na plecach zasuwający pod górę a na pralce jeszcze kartonowe pudło?
Ze szmirowatego acz przyjemnego miasteczka wybieramy się już w ostatnią drogę - do Delhi. Załapujemy się już tylko na miejsca stojące w autobusie, ale prawie w ogóle się nie ruszamy na stromych serpentynach, bo w środku jest tyle ludzi, część z nich wisi też na drzwiach. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wymiotowali przez okno tylko ci, którzy zajmowali miejsca siedzące przy oknach. (T)