Dzięki barwnym sari, w które ubrane są kobiety, oraz różnorodnym turbanom na głowach mężczyzn do Jodhpur udajemy się prawdopodobnie najbardziej kolorowym autobusem w naszym życiu. Jodhpur jest miejscem niezwykle przyjemnym, panuje przyjazna atmosfera, ludzie nas pozdrawiają, nie są nachalni, uśmiechają się, chcą zagadać. Nawiązujemy rozmowę z pracownikiem warsztatu w koszulce Iron Maiden, informuje nas, że był niedawno na ich koncercie w Bangalore, gdzie było 25 tys. fanów rocka z Indii, Sri Lanki i Bangladeszu a supportujący ich hinduski zespół Parikrama tak spodobał się menadżerowi Brytyjczyków, że ściągnął ich na serię koncertów do Wielkiej Brytanii, czyniąc ich pierwszym rockowym zespołem z Indii, który zagrał kiedykolwiek na festiwalu poza swym krajem.
Fort w Jodhpur jest niemal równie imponujący jak budowla z Jaisalmer, spod niego rozciąga się widok na miejskie dachy, których ok. połowa pomalowana jest na kolor niebieski.
Zatrzymaliśmy się w tanim hoteliku blisko Clock Tower. Po trudach dnia z przyjemnością układamy się wygodnie w łóżku włączając czym prędzej zwisający z sufitu wiatrak, bo duchota jest niemiłosierna. Po kilku minutach prawdziwej ulgi okazuje się jednak, że nawiewa on jakiś pył z zewnątrz, co sprawia, że wprawdzie jest nam chłodniej, ale kaszlemy i ledwo możemy oddychać. Musimy zatem spędzić noc nie w taki sposób, w jaki byśmy sobie życzyli. W końcu jesteśmy w Indiach! F**k yeah! (T)