Czekanie na pociąg do Jaisalmer mija nam m.in. pod nutę modlitwy pewnego beznogiego muzułmanina, który postanowił oddawać cześć Allahowi kładąc się tuż obok nas. Nasz żelazny koń przyjeżdża z ok. 2-godzinnym opóźnieniem, więc od razu kładziemy się spać na rozkładanych pryczach z nadzieją, że ok. 13.00 dnia następnego będziemy już na miejscu.
O 13. pociąg jednak pędzi dalej. Z powodu panującego skwaru ludzie pootwierali wszystkie okna, wywołując w jego wnętrzu coś na wzór burzy piaskowej. Tumany piachu wirowały w powietrzu, docierając do wszelkich możliwych zakamarków – do dziś mamy porysowane wyświetlacze telefonów i aparatów. To jednak nie był koniec. Z powodu przerwy w dostawie prądu utknęliśmy w jakiejś dziurze na kolejne dwie godziny – siedzimy więc jak piaskowe panienki rozgryzając między zębami okruchy pustynnego kwarcu, bez kropli wody, w ciuchach kompletnie przemoczonych od potu, czekając na powrót elektryczności…
Dojeżdżamy. Nie dosyć, że jesteśmy zmęczeni, to jeszcze prawie cały dzień w plecy. Przed dworcem najbardziej agresywni autorykszarze świata nie pozwalają swobodnie przejść dalej – ostrzegał przed tym „Lonely Planet” – wygląda na to, że panowie chyba specjalnie dbają o swoją (nie)sławę.
Znajdujemy przyjemny hotelik od razu zaznaczając, że nie chcemy być nękani ofertami pustynnego safari, co podobno jest tutaj powszechną praktyką. Górujący nad miastem fort jest fantastyczny, wędrować po nim można bez końca, co chwilę odkrywając jakieś ciekawe miejsca. Wydaje się on żyć własnym życiem, mieszka tu ok. 25% mieszkańców starego miasta, ich mieszkania znajdują się tuż przy wąskich uliczkach, którymi wędrujemy, co sprawia, że czujemy się jak goście w ich domach i możemy obserwować jak żyją.
Siedząc wieczorem w kafejce internetowej żalimy się jej właścicielowi, że ceny za wypad na pustynię Thar, które oferują ludzie w mieście, są bardzo wysokie. Facet wykonuje jeden telefon i podaje nam kwotę, która, jak się okazuje, jest znacznie niższa od najniższej jaką osiągnęliśmy w dzisiejszych negocjacjach. Jego znajomy będzie pod naszym hotelem akurat żeby zdążyć na zachód słońca…
Gdy przybywamy na miejsce, spokoju nie dają właściciele wielbłądów oraz sprzedawcy zimnych napojów. Idziemy dalej, widzimy kilka rodzin porozsiadanych na wielbłądzich grzbietach, zmierzających w głąb Wielkiej Pustyni Indyjskiej. Nie na długo. Mamy okazję być świadkami procederu, przed którym ostrzegał nas już pan z kafejki. Wielbłądzi przewodnicy zatrzymują zwierzęta oświadczając, że jeśli chce się jechać dalej, trzeba dopłacić. Niezły tupet. Wkurzeni wczasowicze po nieudanej próbie osiągnięcia kompromisu zsiadają z wielbłądów i odjeżdżają samochodami.
My tymczasem przechadzamy się po dość okazałych barchanach i znajdujemy dogodne miejsce do obserwowania zachodzącego słońca z dala od innych turystów. Nie było to zbyt trudne, znacznie trudniej było za to znaleźć kawałek wydmy wolny od śmieci. Niestety. (T)