Niedaleko od Cancun znajdują się niesamowicie malowniczo umiejscowione ruiny Majów. Do Tulum dostajemy się autobusem, które kursują z Cancun z dość dużą częstotliwością. Choć w Tulum również znajduje się Zona Hotelera, my śpimy w jedynym wówczas hostelu - Weary Traveller. Korzystamy z dormitorium wraz z francusko-szwedzką parą, która funduje nam ciekawe opowieści na temat Gwatemali. Ogólnie warunki w hostelu są niezbyt ciekawe, podejrzewam, że większość jego gości przybywa tu z powodu wieczornych backpackerskich imprez integracyjnych, którymi już po pierwszej ich dawce chce nam się rzygać.
Przed wyjazdem do ruin w jednej z tutejszych restauracji (Don Cafeto) jemy świetne wegetariańskie fajitas oraz zaliczamy premierową degustację tutejszego sztandarowego sikacza piwnego - Sol (z obowiązkową limonką). Taksówka dowozi nas szybko na teren ruin. Nie jest on zbyt rozległy, budowle nie imponują formami architektonicznymi, jednak ich położenie jest niezwykłe. Tuż obok jednej z głównych budowli znajduje się niewielka plaża, myślę, że bardzo poważny kandydat do najpiękniej położonej na świecie.
Po zwiedzeniu ruin, na których terenie leniwie wygrzewają się w słońcu iguany, udajemy się pieszo na publiczną plażę, korzystając też z 'koktajlowego okrąglaka' z huśtawkami, w którym nabywamy kolejne porcje lodowatego Słońca (czyt. Sol), które przy akompaniamencie Beach Boys schładza nasze gardła. Jest świetnie, wracamy tutaj też wieczorem i, już w ramach oszczędności, wsuwamy na ręczniku pieczywo z lokalnym białym serem i oliwkami. Po powrocie do późnych godzin nocnych szlajamy sie po malutkim centrum Tulum przyglądając się miejscowym z perspektywy krawężnika. (t/a)