Po wyjściu z lotniska uderza nas fala gorącego powietrza. Przebijamy się przez szwadrony taksówkarzy i przedstawicieli wypożyczalni samochodów, by dotrzeć do najtańszego środka transportu (oprócz stopa, rzecz jasna) jadącego do centrum. Z okna autobusu przyglądamy się okolicy, która po części zaskakuje nas nieznaną nam dotąd egzotyką, jak i momentami przypomina nowoczesne europejskie miasta, głównie ze względu na powstające tam centra handlowe.
Wysiadamy na głównym dworcu autobusowym, po czym od razu staramy się znaleźć guesthouse, który jak na podróżniczych żółtodziobów przystało, zarezerwowaliśmy jeszcze przed wylotem. Odnalezienie go nie jest takie proste, więc wchodzimy do jednego ze sklepów w centrum, by zapytać o drogę. W tym momencie doświadczamy pierwszej uprzejmości ze strony mieszkańców Meksyku. Sprzedawca bierze do ręki telefon i dzwoni do naszej kwatery z prośbą o wskazanie drogi. Następnie rysuje mapę i z uśmiechem nam ją wręcza. Dzięki temu wkrótce jesteśmy na miejscu.
Dzień spędzamy na przechadzaniu się po ulicach centrum miasta, a następnie lokalnym autobusem podjeżdżamy do strefy hotelowej, by zażyć pierwszej kąpieli w Morzu Karaibskim. Okazuje się, że w miejscu, w którym wysiedliśmy, dostanie się na plażę możliwe jest tylko z hotelową opaską. Na szczęście znajdujemy plac budowy, przez który bez problemów dochodzimy do celu. Kąpiemy się prawie tylko my, a na plażach jest niewiele osób, ze względu na wywieszoną czerwoną flagę ostrzegawczą. Po odświeżeniu wśród błękitnych fal wędrujemy wzdłuż piaszczystego wybrzeża. Zaledwie kilkanaście metrów dzieli wody Morza Karaibskiego od Mariottów, Hiltonów i Sheratonów, których gośćmi wydają się być głownie Amerykanie. Słychać ich w Zona Hotelera, słychać ich też w centrum. (t)