Podróż z Arici leżącej nad oceanem do La Paz położonego na wysokości 3660m to prawdziwe wyzwanie dla samopoczucia. Pomału zaczynaliśmy już zapominać o istnieniu choroby wysokościowej, ale tak radykalna zmiana położenia szybko wprowadza nas w beznadziejny stan. Co ciekawe, 'soroche' dopada każdego, myśleliśmy, że miejscowi nawet przy tak dużych zmianach wysokości są już uodpornieni na jej działanie - widok wymiotujących dzieciaków oraz Boliwijek słaniających się na nogach i trzymających za głowę na przejściu granicznym udowodnił nam, że jednak tak nie jest. Koszmar!
Droga do La Paz jest niesamowicie atrakcyjna, zaraz po opuszczeniu Arici autobus nieustannie pnie się w górę ku przepięknym szczytom. Kręte drogi wprowadzają w zachwyt, ale też budzą niepokój, bo miejscami jest niesłychanie stromo. Zastanawiamy się z Alą co by się z nami stało, gdyby kierowca nagle zasłabł - na odpowiedź nie czekaliśmy długo - wrak rozbitej ciężarówki w jednym z kanionów wszystko wyjaśnia - "Nie wiem jak ty, ale ja zamykam oczy i się modlę za drajwera".
Położenie przejścia chilijsko-boliwijskiego obfituje w cudowne widoki kolorowych gór, lagun, w których brodzą flamingi - możemy rozkoszować się nimi dość długo, bo jak się okazało celnicy mają sjestę, więc przez najbliższą godzinę nikogo nie obsłużą.
Dojeżdżamy do miasta przez jego przedmieścia zwane El Alto - setki, o ile nie tysiące japońskich mikrobusów zapełniających każdą wolną uliczną przestrzeń, łamiących każdą możliwą zasadę ruchu drogowego wywołują u nas śmiech. Ulice tętnią życiem, straganiarze sprzedają uliczne przekąski (mamy nadzieję, że zjemy tu jeszcze chipę - pyszną kukurydzianą bułeczkę), a kobiety w tradycyjnych indiańskich strojach poruszają się we wszystkich kierunkach. Z początku myślimy, że jest to centrum La Paz, ale po paru chwilach zjeżdżamy z góry a oczom naszym ukazuje się niesamowity widok miasta - chyba najpiękniej położonego jakie widzieliśmy. Znajduje się w głębokiej dolinie, a otoczone jest górami, których zbocza pokrywają ceglane domy - miejsce to przeznaczone było dla miejscowej ludności, podczas gdy kolonizatorzy osiedlali się niżej.
La Paz jest cudne - dzikie, zatłoczone, spowite gęstym smogiem i przytłoczone koszmarnym ruchem ulicznym - ale cudne. Oczy trzeba mieć dookoła głowy, żeby nie wpaść pod samochód, mimo że na co drugim skrzyżowaniu policjant kieruje ruchem (i przełącza ręcznie korbą sygnalizację świetlną:). Bazary z lokalnymi wyrobami są atrakcją samą w sobie, a produkty są tak piękne, że ma się ochotę wykupić wszystko. Na tzw. Targu Czarownic można oprócz pamiątek kupić magiczne talizmany, czyli m.in. zakonserwowane w butelkach płody lam. Ceny jedzenia i utrzymania w Boliwii są wręcz nieprzyzwoicie niskie, trochę żałujemy, że nie możemy poświęcić temu krajowi trochę więcej naszego czasu.
Odwiedzamy muzeum koki, w którym spokojnie można spędzić godzinę czytając wszystkie informacje nt. kultowego liścia i jego pochodnych - można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy, np., że jedną z pierwszych osób, które spróbowały kokainy był Freud, albo, że do wyprodukowania 1kg narkotyku potrzeba aż 328kg liści koki lub też, że Coca-Cola w dalszym ciągu importuje z Boliwii liście koki używając je do podniesienia walorów smakowych...
Nie zobaczyliśmy Doliny Księżycowej w Chile, ale okazuje się, że inna Valle de la Luna znajduje się zaledwie 10km od centrum La Paz. Czas nadrabiać zaległości! Łapiemy więc jedną z dzikich japońskich 'taksówek zbiorowych' i śmigamy do doliny. Abstrahując od nazwy - nie wiemy, bo nie byliśmy jeszcze na Księżycu - miejsce jest bardzo ładne - las kamiennych drzew wśród których można swobodnie spacerować zrobił na nas solidne wrażenie.
Poruszanie się po La Paz jest niezwykle trudne, chodzenie po stromych brukowanych ulicach sprawia, że brakuje oddechu i kręci się w głowie, po przejściu kilkuset metrów musimy robić sobie krótki odpoczynek. (t)