Nie ma chyba turysty, który przyjechałby do miasta (Salt Lake City?) i nie odbył 3- lub 4-dniowej wycieczki w okolice największego solniska świata. Morze soli o kolosalnej powierzchni 12 000m kwadratowych jest niezwykłym miejscem samo w sobie, a zlokalizowane w jego pobliżu przepiękne kolorowe laguny, góry oraz gejzery zapewniają spędzenie tych kilku dni w największym podziwie dla sił i magii natury. Miasto Uyuni nie kryje żadnych specjalnych atrakcji, należy je jedynie potraktować jako katalog firm organizujących wyprawy do Salaru i ewentualnie zakupić boliwijskie pamiątki na tutejszym Mercado Antofagasta. Nigdzie jeszcze na trasie nie widzieliśmy takiego zagęszczenia turystów, wyraźnie dominują trzy narodowości - Aussies, Kiwis, Yankees - są tak głośni, że nie sposób tego nie dostrzec.
Wybieraniu agencji turystycznej zawsze towarzyszy jakiś element ryzyka, zdarzały się różne historie: cały czas psujące się auto, kierowca w stanie wskazującym na spożycie, czy też beznadziejne jedzenie, choć pewnie trzeba na to spojrzeć z przymrużeniem oka - jeszcze się taki nie urodził...
Zobaczenie w ciągu kilku dni na własną rękę tego samego co oferują agencje jest prawie niemożliwe, więc kierujemy swe kroki do agencji, której właścicielka wydaje nam się (sic!) uczciwą osobą i płacimy po 75 dolarów za wycieczkę dnia następnego.
Przygodę czas zacząć - pomagamy naszemu kierowcy, Roberto, wrzucić plecaki na dach 'jeepa' i ruszamy w drogę, a wraz z nami para niemiecko-francuska, dziewczyna z Izraela oraz ...Kasia i Łukasz dwójka naszych rodaków z Warszawy, z którymi będziemy się bardzo dobrze bawić...
Dzień 1:
Każdego dnia z Uyuni w tę samą trasę wyrusza co najmniej kilkanaście samochodów terenowych, dlatego też na większości obowiązkowych postojów nie powinniśmy być sami. Traf jednak chce, że nasz 'jeep' ma zdecydowanie najsłabszą moc, więc wleczemy się za resztą, a ci którzy zostają za nami po chwili wyprzedzają naszego zdechlaka, zostawiając go daleko w tyle. Pierwszy postój to Cementerio de Trenes - miejsce spoczynku kilkudziesięciu skorodowanych wagonów, lokomotyw i drezyn pochodzenia brytyjskiego - świetna okazja do zrobienia ładnych zdjęć przy akompaniamencie spowitego chmurami nieba. Kolejnym przystankiem tuż przed wjechaniem na główny punkt programu jest wioska Colchani, w której można zobaczyć góry soli przygotowane do transportu oraz solne bryły służące za budulec.
W końcu wjeżdżamy na Salar de Uyuni znajdujący się na wysokości 3653m n.p.m. Oczom naszym ukazuje się niesamowicie abstrakcyjny obraz, którego moc intensyfikuje się w zestawieniu z błękitem nieboskłonu. Dookoła widać niewiele oprócz białej, solnej płaszczyzny, miejsca zachwycającego swym surrealizmem na tyle, że wszyscy uczestnicy prześcigają się w wykorzystywaniu swoich fotograficznych koncepcji, by stworzyć ciekawe i śmieszne przestrzenne obrazy. Aż 120 metrów wgłąb jeziora znajduje się sól, która jest również i eksportowana, 3 bolivianos (1/2 dolara) za dość pokaźną ilość widoczną na zdjęciu! Na lunch udajemy się do hotelu Playa Blanca wybudowanego w całości z soli, znajdującego się na Salarze. Jest to budowla tak ciekawa, jak kontrowersyjna - środowiska ekologiczne apelują, by nie wspierać finansowo tego ośrodka, który wyrzuca odpady bezpośrednio do miejsca, które przyjechało się podziwiać. Ostatni postój to Isla Pescado - wyspa pochodzenia wulkanicznego pokryta ogromnymi kaktusami - prawdziwa oaza na rozległym obszarze solniska - można pochodzić krętymi skalnymi dróżkami i popatrzeć na Salar z wyższej perspektywy. Pierwszy nocleg ma miejsce w hotelu tuż za granicami solnej pustyni - docieramy do niego przyglądając się wyjątkowemu zachodowi słońca. Kolacja z winem i spać.
Dzień 2:
Dzisiejsza trasa wiedzie w znacznej części przez obszary pustynne - fantastyczna kompozycja piaszczystego bezkresu z sąsiadującymi szczytami oraz trudnym do opisania widokiem nieba, na którym właśnie zaczął tworzyć się ciemny cumulusowy jęzor, towarzyszy nam w drodze do Arbol de Piedra - położonego na wysokości ok. 4800m skalnego drzewa zdecydowanie wyróżniającego się na tle pozostałych form skalnych okolicy. Po drodze zatrzymujemy się też przy jednym z wulkanów, gdzie mamy możliwość przespacerować się po zastygłej 'jakiś czas temu' lawie. Dzisiejszy dzień jednak wypełniają w zdecydowanej większości dwie rzeczy: 1. Laguny. 2. Flamingi na... patrz pkt 1. Zatrzymujemy się przy kolejnych zbiornikach wodnych, które znajdują się w przepięknych górskich sceneriach - za każdym razem mamy też okazję przyjrzeć się flamingom, płochliwym rezydentom lagun, których jest tutaj kilka gatunków. Widoki są rewelacyjne, bajkowe, filmowe... a właśnie, chętnie dowiedziałbym się, czy Boliwia była już miejscem robienia zdjęć do produkcji filmowych (wiesz?:). Kolejny nocleg spędzamy wraz z pasażerami pozostałych 'landcruiserów' w dormitorium hotelu tuż przy Laguna Colorada zaskakującą swym czerwonym kolorem.
Podczas wielu zabawnych rozmów z naszymi ulubionymi Warszawiakami (Łukasz, jak tam wspomnienia z dzieciństwa po Lariamie?:) dowiadujemy się, że plan naszej wyprawy dotyczący Peru może z pewnych przyczyn legnąć w gruzach. A to za sprawą strajku górników (i nie tylko) dotyczącego dostaw wody. Wiele rejonów południowego Peru (w tym dojazd do Cusco) jest nieprzejezdnych - strajkujący porozstawiali na drogach kamienie uniemożliwiając poruszanie się po drodze, a do turystów, którzy chcieli newralgiczny odcinek pokonać pieszo odnosili się w sposób niezbyt życzliwy. Łukaszowi dostało się batem (?!) od jakiejś kobiety, a Sara, Niemka z naszej grupy, tylko swojej niezwykłej zdolności błyskawicznego kontrolowanego doprowadzania się do łez zawdzięcza przedarcie się przez tłum strajkujących. Nie wygląda to najlepiej, ale zostało jeszcze trochę czasu - zobaczymy.
Dzień 3:
Wstajemy o godzinie 4 rano, jako że pierwszym punktem dzisiejszego programu jest odwiedzenie gejzerów, które właśnie wczesnym rankiem wykazują największą aktywność. Dojeżdżamy zatem na wysokość prawie 5 tyś metrów - nie pytajcie czy głowa boli, ok? Gorąca woda (Roberto mówi, że ok 80 stopni C) bulgocze, paruje i trochę śmierdzi w licznych zagłębieniach w ziemi, a my marzniemy okrutnie mimo ciepłego ubrania. Wsiadamy z powrotem do auta i jedziemy kilkanaście kilometrów do Termas de Polques stając przed trudną decyzją. Otóż, stoimy na dworze i jest nam niemiłosiernie zimno nawet w polarach, a obok nas znajduje się jeziorko naturalnych wód termalnych o temperaturze ok. 30 stopni. Hmmm, moment zastanowienia - wskakujemy!!! Chwila roznegliżowania w zimnie zostaje nagrodzona gorącą kąpielą, która u wszystkich w niej uczestniczących wywołuje szeroki uśmiech na twarzy, co chwilę słychać też ekstatyczne 'ooch' i 'aaach'. Po wyjściu człowiek czuje się jak nowonarodzony, a to wszystko na wysokości ok. 4200m. Bosko.
Jedziemy dalej.
- Roberto, tam z lewej strony w oddali jadą jacyś ludzie na koniach...
- Hehe, nie, to fatamorgana!
- Aha. Spoko.
No widzisz,dopóki nie zobaczysz, nie uwierzysz, że to zjawisko w ogóle istnieje. Czym jeszcze zostaniemy dzisiaj zaskoczeni?
...bardzo proszę. Góry ochrzczone nazwiskiem Salvador Dali nie mogą nie wywołać zdumienia. Pada hasło: "Po co robisz zdjęcia? I tak tego nie oddadzą. A nawet jak oddadzą, to i tak nikt ci nie uwierzy". Prawda to. I jedno i drugie.
Zwieńczeniem naszej tułaczki najwolniejszym 'jeepem' Ameryki jest wizyta przy Laguna Verde, miejscu które wydaje się wprost nierealne i pozostaje poza wszelkim wartościowaniem. Laguna powala swoją kolorystyką - niebieściutkie niebo, pastelowy brąz wulkanu Licancabur, zielona woda oraz biała piana powstałe za sprawką minerałów. Można by wpatrywać się w to wszystko godzinami. Doprawdy godne i spektakularne zwieńczenie wycieczki.
Budynek imigracji boliwijskiej na granicy z Chile to prawdziwa prowizorka, a chilijska granica dopiero w San Pedro de Atacama, gdzie odłączając się od reszty, udajemy się razem z Kaśką i Łukaszem... (t)