Jedziemy do La Quica, miasta graniczącego z Villazon, które znajduje się już po stronie boliwijskiej. Przejście całkiem cywilizowane, spodziewaliśmy się tu czegoś bardziej 'dzikiego'. Wzdłuż biegnącej tuż za granicą ulicy z podróbkami zagranicznych marek, maszerujemy w kierunku dworca, żeby jeszcze dziś złapać pociąg do głównego naszego boliwijskiego celu - Uyuni.
Na dworcu poznajemy czekających na ten sam pociąg Boliwijczyków - Roberto oraz Kristinę. Są zdumieni, że jesteśmy z Polski, Kristina jest głęboko wierzącą katoliczką, więc na hasło 'Polonia' od razu rozanielona odpowiada: 'Papa' oraz 'Cracovia' - miejsce, o którym mówi rozmarzona, że chciałaby tam kiedyś móc pojechać. Rozmawiamy z nimi kilka godzin dowiadując się masę rzeczy o Boliwii a także Peru, Kristina uczy nas kilku słów w języku indian Keczua, a Roberto towarzyszy Tomkowi w poszukiwaniach sklepu spożywczego. Niezwykle mili i życzliwi ludzie.
Zbliża się godzina odjazdu pociągu, zebrało się sporo miejscowych oraz ok. 12 białych backpackerów. Do wyboru są 3 klasy wagonów - średnia została już cała wyprzedana, zdecydowaliśmy się zatem odbyć podróż najtańszą z możliwych - 'popular' - przecież to tylko 8 godzin, a cena trzykrotnie niższa niż w klasie 'salon'!
Ku naszemu zdziwieniu jesteśmy jedynymi 'białymi przybyszami' wsiadającymi do wagonów najniższej klasy - oprócz nas sami Boliwijczycy, w większości kobiety o krągłych kształtach z tradycyjnymi kapelusikami na głowach i kolorowymi tobołkami na plecach. Jak się okazało reszta backpackerów wybiera się do Uyuni w znacznie lepszych warunkach.
Na początku jest O.K., lecz z czasem wagon zaczyna się zapełniać, naprzeciwko nas siada starsze małżeństwo wracające z Argentyny do domu - małej boliwijskiej wioski na północy kraju. Pozostają naszymi towarzyszami już do samego końca podróży. Po jakichś dwóch godzinach ścisk jest okropny - nie ma wątpliwości, że biletów sprzedano więcej niż jest miejsc - dzieci i ich rodzice zajmują miejsca na podłodze, tuż obok jakieś dwie kobiety zaczynają kłótnię o to, której bagaż zajmuje więcej miejsca, a inna z kolei pasażerka usiłuje ukryć swojego psa przed wzrokiem przechodzącego kilkakrotnie konduktora. Przez parę godzin trudno jest ruszyć nawet nogą, nie mówiąc już o skorzystaniu z toalety. Głodu raczej też nie zaspokoimy, bo gdybym zaczął kroić kupioną wcześniej bagietkę, z 5 osób byłoby całe w okruchach:).
Jazda się przeciąga, plecy bolą, nogi cierpną, spać nie można, choć noc jest w pełni. Po ponad 10 godzinach dojeżdżamy i lunatykujemy do najbliższego hostelu - właściciel dobrze wie, że przyjeżdża pociąg - czekał na nas... (t/a)