Nadszedł czas ponownego wyjazdu do Argentyny - niestety nie będzie nam dane zobaczyć szczytów Aconcagua, bo drogę zdecydowaliśmy się pokonać autobusem nocnym. Z początku jedzie się fajnie, a podróż umila słuchanie światowych hitów w wersji hiszpańskojęzycznej - słuchamy więc wykonawców podrabiających głosy Celine Dion, Jona Bon Jovi, ale najśmieszniejszy jest 'Wind of Change' Scorpionsów, który przecież wyraźnie nawiązuje do upadku komunizmu w Europie:). Próbujemy zasnąć, jednak w pewnym momencie wysokogórskie serpentyny budzą chyba każdego pasażera - bardzo duża wysokość w połączeniu z zakrętami drogi przyprawiają o zawroty głowy a żołądek prawie podchodzi pod gardło. Ten koszmar nie trwa długo, ale ma znaczny wpływ na nasze samopoczucie dnia następnego.
Mendoza rozczarowuje nas potwornie - jeśli ktoś nie chce zwiedzać pobliskich winiarni, ani wziąć udziału w spływie pontonowym, tak naprawdę w mieście i w jego najbliższym otoczeniu nie za bardzo ma co robić, wszystkie atrakcje znajdują się w znacznej odległości od niego, a kłóci się to trochę z naszym planem. Miasto jest nudne. Bardzo często będąc w jakimś miejscu, wchodzimy do sklepu, w którym są pocztówki i sprawdzamy co można zobaczyć - tutejsze możliwości są wyjątkowo małe. Poza tym przyzwyczajeni wysoką kulturą jazdy w Chile omal kilka razy nie lądujemy pod kołami samochodów, których właściciele jeżdżą jak wariaci.
Wchodzimy na znajdującą się za centrum miasta górę Cerro de la Gloria, z której rozciągają się średnie widoki. Ogólnie, tak jak w tytule. (a/t)