Ok. 120 kilometrów od Santiago znajduje się prawdziwa perełka - Valparaiso - miasto wpisane na listę światowego dziedzictwa Unesco. Postanawiamy wybrać się tam na 2 dni - ponownie dajemy się 'zgarnąć' komuś z dworca autobusowego - pani w średnim wieku wypowiada do nas łamaną angielszczyzną dwa magiczne słowa: "Lonely!" "Planet!" - Coca-Cola wśród napojów, McDonald's wśród fast foodów - marka, która przyciąga jak magnes, a wielu uznaje jej treść za dogmat. My niekoniecznie, bo po pierwsze w większości odwiedzanych miejsc znaleźliśmy znacznie lepsze lokale zarówno gastronomiczne, jak i noclegowe, a po drugie nie sposób nie zauważyć, że właściciele ww. przybytków w różny, nie do końca fajny, sposób wykorzystują wzmiankę o swoim biznesie.
Tym razem jednak i blisko i tanio - idziemy!
Valparaiso jest miastem magicznym. Składa się z dwóch części - z dolnej, bardziej nowoczesnej, położonej wzdłuż brzegu zatoki, oraz górnej wybudowanej na pobliskich wzgórzach. I choć w obydwu nie ma powodów by się nudzić, to tak naprawdę jej wyżej położone rejony stanowią o uroku miasta. Ale po kolei.
Będąc w El Plan (dolnej części) warto przejść się ulicami, na których znajdują się niemal wyłącznie banki - takie swoiste chilijskie Wall Street z wysokimi, leciwymi kamienicami oraz furgonetkami z pieniędzmi rodem ze starych amerykańskich filmów. Trzeba przy tej okazji dodać, że w Valpo powstała pierwsza giełda papierów wartościowych w Ameryce Południowej. Idąc dalej docieramy do portu - w oddali widać pokaźną część chilijskiej floty wojennej, trzeba jednak uważać, żeby nikt nie przyłapał nas na fotografowaniu 'krążowników', bo jest to zabronione. W pobliżu kręci się kilkunastu meneli, chcących spuścić wp... każdemu napotkanemu delikwentowi... To oczywiście żart, są to rybacy, którzy stoją pod baldachimem z napisem "Lanchas de Turismo" oferując przyjezdnym rejsy swoimi kutrami. Nie mogłem sobie jednak odmówić tego kąśliwego porównania, bo oboje z Alą zastanawialiśmy się czy samotnie podróżujące dziewczyny podeszłyby do któregoś z nich (patrz foto:). Wczesnym popołudniem skarceni upałem wpadamy do marynarskiej knajpy Neptuno w celu przyjęcia regenerującej dawki zimnego piwa, a że nasze posiedzenie się przedłuża, zostajemy sami przy "piwnym stoliku", gdy reszta została już nakryta ozdobnymi obrusami: "Może podać coś do jedzienia?" "Nie, dziękujemy, my tylko piwo". Właściciel pyta skąd jesteśmy, a gdy odpowiadamy, nawiązuje się rozmowa, a na koniec żegna nas swojskim "do widzenia" - ponoć przybywa tu wieeelu polskich marynarzy.
Do górnej części miasta - starówki - można dotrzeć stromymi schodami, bądź jedną z 15 wind znajdujących się w różnych częściach miasta. Obojętnie jak - trzeba tam być! Wybudowane na wzgórzach kolorowe domy, czasem z daleka przypominające brazylijskie fawele, pokryte są graffiti, z którego, całkiem zasłużenie zresztą, słynie Valparaiso. Wiele murów udekorowanych jest przepięknymi 'wrzutami' nawiązującymi do kwestii społecznych, religii, choć jest też całe mnóstwo takich, które po prostu bez żadnych podtekstów upiększają ściany budynków. W 'wysokiej' części Valpo jest kilka ładnych kościołów, które warto odwiedzić, ale my spędzamy najwięcej czasu w... więzieniu. Tak, w byłym zakładzie penitencjarnym na Cerro Carcel, które zostało przekształcone w lokalne centrum kultury i sztuki. Przychodzą tutaj ludzie, którzy w jakiś sposób czują się artystami - rzeźbią, żonglują, ale też tacy, którzy uczą się grać na bębenkach, czy chcą pokopać piłkę. Magia! (t)