W autobusie jadącym do Chile pilot sporządza listę pasażerów a następnie na przejściu granicznym każdy wywoływany jest z imienia i nazwiska do załatwienia formalności migracyjnych - zupełnie jak u dentysty, choć z różnicą, że najpierw obywatele Chile i Argentyny, potem cała reszta. Trwa to wszystko bardzo długo, ale po stronie argentyńskiej czekanie umila przynajmniej widok granicznego wulkanu Lanin, natomiast po stronie chilijskiej spędzamy prawie godzinę w małym budynku, czekając, aż każda sztuka bagażu zostanie prześwietlona - do Chile nie można bowiem wwozić oprócz rzeczy tak oczywistych jak narkotyków czy broni, również jedzenia. (strażnicy musieli przeoczyć w naszych bagażach kilka sztuk avocado i cebuli)
Pucon jest niewielkim miastem, które, dzięki wielu znajdującym się wokół niego atrakcjom, stało się punktem obowiązkowym dla odwiedzających południe Chile. I choć naprawdę jest tu co robić, większość turystów zdaje się przyjeżdżać głównie w jednym celu - by wspiąć się na wierzchołek jednego z najbardziej aktywnych wulkanów w Ameryce Południowej - wulkanu Villarica (2847m). O tym jak realne i poważne zagrożenie dla życia i zdrowia mieszkańców Pucon stanowi jego bliskość, świadczy sieć dróg ewakuacyjnych oraz nowoczesny system wczesnego ostrzegania zainstalowany w mieście.
Posiadając odpowiedni sprzęt można spróbować samemu zdobyć szczyt, jednak zazwyczaj strażnicy parku wymagają dokumentu potwierdzającego doświadczenie we wspinaczce. Pozostaje zatem wynajęcie prywatnego przewodnika, bądź skorzystanie z wielu, prześcigających się w cenach i ofertach, agencji.
Nasz wybór padł na nową agencję, ale stworzoną przez doświadczonych przewodników górskich, która oferowała akurat promocyjną cenę, żeby zacząć sobie wyrabiać dobrą reputację w mieście. Przez najbliższe 2 dni aura nie sprzyja jednak na tyle, by móc podjąć próbę zdobycia szczytu, poznajemy zatem miasteczko, włóczymy się po okolicy doświadczając wielu uprzejmości ze strony Chilijczyków. Stwierdzamy też, że ceny nie są aż tak wysokie, jak ostrzegano nas w Argentynie, poza tym wydaje nam się, że zawsze gdy jesteśmy w jakimkolwiek państwie Ameryki Łacińskiej, trafiamy na czas kampanii wyborczej, która tutaj z racji olbrzymiego temperamentu ludzi przybiera znacznie bardziej żywiołowe formy niż w Polsce.
W końcu pogoda się zlitowała. O ok. 7.00 rano przybywamy na miejsce zbiórki odbierając sprzęt, który dopasowaliśmy do indywidualnych potrzeb 2 dni wcześniej. Wraz z nami idą 4 holenderskie pary, dwójka Francuzów oraz 3 przewodników: Simon, a także Jason i Oscar - właściciele agencji. Podjeżdżamy busem pod miejsce, w którym ma się rozpocząć nasza przygoda, widzimy pozostałe grupy, które już zaczęły, bądź przygotowują się do wejścia. Wspinaczka ma trwać ok 5-6 godzin w zależności od warunków atmosferycznych i szybkości grupy. Zaczynamy. Zasada jest taka, żeby poruszać się wolno, ale w stałym tempie przy rzadkich i krótkich odpoczynkach. Początkowo droga nie jest zbyt stroma a szczyt wydaje się nie być aż tak daleko. "Na pewno to nie będzie 5 godzin" - mówimy sobie - "Machniemy to znacznie szybciej". Po pierwszych 45 minutach jednak zakładamy raki na buty, bo robi się bardziej stromo, a śnieżna nawierzchnia robi się coraz bardziej śliska. Od tego momentu zaczynamy też trawersować, żeby podejścia nie były aż tak męczące dla nóg. Słońce świeci bardzo intensywnie, bez dobrego kremu i okularów słonecznych byłoby kiepsko. Rozbieramy też kombinezony i maszerujemy dalej jedynie w koszulkach. Po kolejnych 45 minutach króciutka przerwa przeznaczona głównie na naukę posługiwania się czekanem w przypadku przewrócenia się i mimowolnego zjeżdżania w dół zbocza. Słyszymy też rozmowę przewodników innych grup, którzy stwierdzają, że może być problem z dotarciem na szczyt ze względu na oblodzenie zbocza i ostry wiatr. Dzięki krótkofalówkom są w stałym kontakcie z grupami, które są już w wyższej części wulkanu. Pytamy Jasona, czy rzeczywiście raczej nie uda się zdobyć szczytu. "Zobaczymy, pójdziemy trochę wolniej od innych, jest jeszcze wcześnie rano, może słońce stopi trochę lód u góry". Pozostało jeszcze co najmniej trzy i pół godziny, choć dymiący szczyt wulkanu wydaje się już tak blisko. Jason wybiera nieco inną drogę niż pozostali. Jest coraz zimniej a wiatr staje się coraz bardziej porywisty, od tej pory wędrujemy już w polarach i kombinezonach. Po kilkunastu minutach pierwsza para Holendrów nie wytrzymuje i decyduje się zejść - w drodze na dół musi im towarzyszyć przewodnik - schodzi więc z nimi Simon. Jest coraz bardziej stromo i zimniej, na ok. 1,5 godziny przed szczytem nie wytrzymuje kolejna trójka Holendrów - Oscar odprowadza ich na dół, ale teraz jest problem, bo każdy musi się zadeklarować, że pójdzie do samego końca, bo jeśli ktoś wymięknie, wszyscy będą musieli zakończyć wspinaczkę - został tylko jeden przewodnik - Jason. Idziemy! Wraz z poruszaniem się do góry warunki znacznie się pogarszają, silny wiatr powoduje, że co chwilę ktoś upada albo ląduje po kolana w śniegu pokrytym cienką warstwą lodu. Konieczność otrzepywania co chwilę czekanem pokrytych zbitym śniegiem raków dodatkowo pochłania energię a wiatr smaga twarz lodowatym śniegiem. Widzimy kilkadziesiąt metrów od nas jak kolejne grupy schodzą w dół rezygnując ze zdobycia Villarici. Przez częste grzęźnięcie w głębokim śniegu i, nie ma co ukrywać, brak przygotowania kondycyjnego, łapię skurcze w obydwu nogach - Jason naciąga mi mięśnie i z zaciśniętymi zębami staram się maszerować dalej, choć ból jest niemały, nie mogę przecież zawieść reszty. Jest już blisko. Gdy upadam na śnieg, robiąc ostatni odpoczynek, wyraźnie czuć już zapach siarki wydobywający się z dymiącego krateru - dodatkowo drażniącego nozdrza i oczy. Jeszcze 15 minut, Jason pozwala mi iść jako ostatniemu, choć wkrótce dołącza do mnie Ala, której też jest już ciężko. Ostatkiem sił wchodzimy na szczyt stając przy skraju krateru. Jest!!! Zrobiliśmy to!!! I choć mięśnie ud gotują mi się i potwornie bolą, nie skrywamy radości przybijając 'piątki' z resztą grupy. Na górze jesteśmy tylko 10 minut, podziwiając piękne widoki z innymi wulkanami w oddali. Schodzenie trwa ok 2 godzin, z czego większość stanowi zjazd na tyłkach po stoku - najprzyjemniejszy moment zdobywania wulkanu - przy dobrym ułożeniu ciała można uzyskać całkiem duże prędkości. Koniec wyprawy. Docieramy busem do naszej agencji, gdzie oddajemy pożyczony sprzęt i pijemy Colę oraz piwo, którymi częstują nas Jason i Oscar.
Jesteśmy wykończeni, ale szczęśliwi. Żeby wspiąć się na Villaricę, nie trzeba posiadać technicznych umiejętności. Wszystko rozchodzi się raczej o warunki pogodowe, samozaparcie i przede wszystkim kondycję fizyczną. A jako że Michaelami Phelpsami nie jesteśmy - był to taki nasz mały kondycyjny 'evereścik'.
Agencji w Pucon, które zapowiadają, że doprowadzą cię na szczyt, jest całe mnóstwo. Najpopularniejszą wśród turystów z plecakami jest "Backpacker's". Nagabywali nas na ulicy, że wychodzą już o 6 rano, żeby móc dotrzeć pod krater wcześniej od innych wypraw. Po drodze widzieliśmy, jak schodzą na dół, kiedy 'nasz' Jason podjął decyzję, żeby iść dalej. Tego dnia ok. 100 osób podejmowało próbę zdobycia szczytu, na samą górę dotarło tylko 12 - wśród nich MY!!!
Niech powyższy fakt stanowi reklamę dla Mountainlife Adventure znajdującego się na ulicy Palquin 360 w Pucon. Świetni górscy przewodnicy, właściciele Jason i Oscar mieli już kiedyś agencję w mieście, ale zamknęli ją, by wyjechać wspinać się także na innych kontynentach. Teraz zaczynają na nowo. Mówią po angielsku i są zajebistymi jajcarzami.
Wulkan Villarica dał o sobie znać zaledwie 3 dni po naszym wyjeździe z miasta - dokładnie 26. października. Poszło trochę ciemnego dymu i wylało się nieco lawy - nie mamy wątpliwości, że to salwy na naszą cześć:) (t)