Po 11 godzinach jazdy nocnym autobusem lądujemy w Salvadorze, stolicy stanu Bahia. Lokujemy się na ostatnim piętrze hotelu położonego w centrum najbardziej atrakcyjnej części miasta - Pelourinho.
Salvador uchodzi za najbardziej czarne miasto Brazylii.
Potomkowie afrykańskich niewolników w dalszym ciągu bardzo mocno zaznaczają tu swoją obecność i kultywują tradycje, co wyraźnie widać w dzielnicy Pelourinho, w której imprezy zdają się nigdy nie kończyć a czarne rytmy słyszalne są nawet w ciągu dnia.
Stare miasto jest bardzo atrakcyjne, choć niezbyt rozległe. Pewnego razu, gdy siedzieliśmy na schodach pod jednym z kościołów zagaduje nas miejscowy handlarz koralikami oraz jego piękna młoda żona o egzotycznych rysach.
Chłopak świetnie włada angielskim, opowiada nam o życiu w faweli, która znajduje się kilkaset metrów od centrum, częstuje wódką z trzciny cukrowej i ostatecznie oferuje nam marihuanę, ale nie korzystamy z okazji - z tego co się orientujemy, program "Cela" nie jest już emitowany, więc nie byłoby szansy na karierę w mediach.
Salvador jest niejako miastem dwupoziomowym.
Do dolnej części można dostać się za jedyne 5 centavos dzięki Elevador Lacerda - sporych rozmiarów windzie, która stała się, zupełnie niezasłużenie, jednym z symboli miasta.
Jest to całkiem dobre rozwiązanie, jeśli zamierza się kupić dosyć tanie i ładne pamiątki. Dla nas jednak ich zakup na początku podróży oznaczałby konieczność taszczenia ich przez następne 2 miesiące.
Znudzeni spacerami po starówce udajemy się do nieturystycznej, górnej części miasta. Wzdłuż głównej ulicy ludzie handlują czym się da, a jadłodajnie oferują posiłki po znacznie niższych cenach niż w Pelo.
Wieczory natomiast spędzamy głównie w hotelowym patio, akurat gdy słońce zachodzi nad oceanem. (t)