Rano stwierdzamy, że Ar Raszidija nie ma zbyt wiele do zaoferowania, pakujemy się więc i jedziemy w stronę Mideltu. Góry, choć nadal bardzo ładne, znacznie łagodnieją, a wiele z nich zdobią ułożone z jasnych kamieni napisy w języku arabskim. Widząc to również mamy ochotę pozostawić po sobie ślad, ale gdy zatrzymujemy się i schodzimy nieco w dół, dochodzimy do wniosku, że owe odległe napisy są ogromne a stworzenie czegoś, co byłoby dostrzegalne z daleka wymagałoby poświęcenia całego dnia. Odpuszczamy zatem.
Podczas dalszej drogi mijamy wiele kontroli policyjnych, co trzeba podkreślić, jest w tym kraju dość typowe. Liczba policjantów z drogówki patrolujących drogi w Maroku wydaje się być większa od ogólnej liczby funkcjonariuszy w Polsce. Niemniej za każdym razem mundurowi widząc naszą rejestrację pokazują z uśmiechem by jechać dalej, nie szczędząc zarazem kontroli wobec miejscowych zmotoryzowanych.
Docieramy do Mideltu leżącego w samym sercu Atlasu Średniego, miasta będącego popularną bazą wypadową dla amatorów górskiego trekkingu. Właściciel hoteliku Atlas informuje nas jak wielu naszych rodaków przybywa tu każdego roku by uprawiać wspinaczkę. Zatrzymujemy się u niego i nie czekając aż dotrzemy do Fezu udajemy się na zakupy do pobliskiego sklepu La Maison Berbere.
Ściany lokalu zdobią duże, barwne, tkane dywany, rzecz, którą najchętniej 'opchnąłby' klientom właściciel lokalu. Jako, że nie mówi po angielsku, pomaga mu szef 'Atlasu'. A więc nas troje przeciwko im dwóm. Wybieramy interesujące nas rzeczy: chusty, bębenki, naszyjniki itp. i przynosimy do głównego pokoju. Zanim jednak przystępujemy do targowania, wypijamy po dwie szklanki świeżo parzonej miętowej herbaty - taki zwyczaj. No i się zaczęło, negocjacje cenowe przybierały różne formy, w grę wchodził również barter za lekarstwa i telefony komórkowe, my woleliśmy jednak zostać przy rozliczeniu gotówkowym. Targowaliśmy się ostro nie odpuszczając do końca, dwukrotnie grożąc nawet zerwaniem rozmów wstając od stołu. Spędziliśmy w sklepie bitą godzinę, aż w końcu osiągnęliśmy akceptowalną dla nas cenę. A oni - skoro sprzedali - też byli zadowoleni. Na koniec nazwali mnie lisem i Berberem:)
Spacerujemy trochę po mieście. Do naszej przechadzki dołącza się mieszkaniec Mideltu mniej więcej w naszym wieku, który zajmuje nas rozmową po angielsku, interesuje się nami, pyta o kraj.
I tutaj trzeba wspomnieć o jednej sprawie. Bardzo ważną rzeczą w Maroku jest umiejętność rozróżnienia naciągaczy od ludzi, którzy chcą się zaprzyjaźnić. Trzeba być stanowczym w przypadku pierwszych, ale okazując niechęć w stosunku do drugich, można ich urazić. Jest to rzecz, która nie przychodzi łatwo, szczególnie po wizytach w miastach jak Marrakesh, czy Tanger, w których nie brakuje osób chcących cię wykorzystać. My jednak zaufaliśmy naszemu nowemu towarzyszowi, który jak powiedział w sezonie wozi turystów na wielbłądach, a obecnie ma wakacje. Dzięki jego świetnemu angielskiemu dowiedzieliśmy się wielu rzeczy o okolicy i o kraju, zabiera nas na targ, gdzie kupujemy moje ulubione karczochy po bardzo niskiej cenie. Wieczorem spotykamy się jeszcze w kawiarence internetowej.
Wieńczymy dzień zakupem marokańskich win w lokalnym 'monopolu' i ich konsumpcją w hotelu. W pokoju niemiłosiernie zimno, a flaszki już puste. Gdy schodzę do miasta o 22 okazuje się, że sklep jest już zamknięty. Sprzedawca z naprzeciwka mówi, że mam głośno pukać w drzwi - robię to - nikt nie otwiera. Facet mówi, żebym mu dał 10DH to do nich zadzwoni, kiedy nagle drzwi się otwierają a ze środka gramolą się trzej sprzedawcy - wszyscy zapruci konkretnie:). Kupuję kolejne butelki gawędząc z nimi na środku ulicy, w szczególności z szefem, który pracował kiedyś w Danii i świetnie władał angielskim.
Po powrocie przy konsumpcji wina nachodzi nas ochota na wypróbowanie zakupionych dziś bębenków - bawimy się wybornie, ale harce nasze przerywa jeden z lokatorów, który przychodzi i robi nam awanturę... (t)