Marrakesh - to plan na dziś.
Ruszamy więc dość wcześnie. Większa część drogi jest monotonna i wiedzie przez pustkowia, dopiero gdy zbliżamy się do Marrakeshu witają nas brązowo pomarańczowe wzgórza.
Wkrótce po dotarciu do miasta zaczynamy mieć dość zmagania się z uczestnikami ruchu drogowego na tyle, że dość szybko decydujemy się na zatrzymanie w jednym z pierwszych napotkanych hoteli. Idziemy w miasto, a właściwie jedziemy. Bierzemy taksówkę, która za 20 dirhamów (7 zł) dowozi nas do centrum, a podczas jazdy rozmawiamy z taryfiarzem po angielsku o futbolu - on znał Bońka, ja Merry Krimau... Wyskakujemy na głównej ulicy i od razu idziemy ku meczetowi Kutubijja, którego minaret jest uznawany za jeden z piękniejszych w arabskiej Afryce.
Cóż, większość widzianych przez nas do tej pory meczetów cechuje niezwykła skromność i prostota architektoniczna, dlatego trudno jest powiedzieć, że ów widok nas oczarował.
Charakterystyczne wysokie, czworokątne wieże (minarety) zwykle górują nad o wiele niższą zabudową, bo głównym ich celem jest funkcjonalność (wzywanie przez muezina do modlitwy) oraz symbolika (Allah ponad wszystkim), co jakby nie było kontrastuje z wyrafinowaną architekturą świątyń chrześcijańskich powstających na przestrzeni wieków. Fakt ten, a także stosunek muzułmanów do swojej wiary, o którym napiszę później, dają wiele do myślenia na temat relacji człowiek - Bóg.
Wracając jednak do samego meczetu, a konkretniej rzecz biorąc, minaretu, rzeczywiście jest on bardzo okazały i zdecydowanie najładniejszy ze wszystkich, jakie widzieliśmy. Wysoki, zbudowany z jasnobrązowego budulca ładnie prezentuje się, gdy wieczorem podświetlają go reflektory.
Kierujemy się teraz na słynny plac Dżemaa El-Fna. Jest jeszcze w miarę pusty. Raczymy się sokiem ze świeżych owoców, Ala z Jankiem po jednej stronie placu, a ja po drugiej, kręcąc na kamerze ich konsumpcję. W pewnym momencie Ala woła mnie, że sprzedawca nie chce wydać reszty. Wkurzony wypijam sok i podchodzę do straganu żądając stanowczo pieniędzy. Arab jest niechętny i pyskuje, ale ostatecznie oddaje. Mówię mu co o nim myślę i odchodzimy. Po parunastu metrach podbiega do mnie 'mój' sprzedawca, mówiąc, że nie zapłaciłem za sok.
-Bez jaj, przygotowałem monetę w kieszeni i jej nie mam, czyli zapłaciłem
-Nie zapłaciłeś
-Zapłaciłem!
-Chcę swojej zapłaty za sok! - odkrzykuje zdenerwowany
Robi się dość głośno, bo ja też nie odpuszczam, a patrzy się na nas coraz więcej ludzi. Myślę sobie, że dam mu jeszcze jedną monetę i niech się odczepi, ale interesów z Arabami robić już nie zamierzam.
Odchodzimy.
Spacerujemy ulicami Marrakeshu, zaliczamy pierwsze targowanie, kiedy to Janek zaopatruje się w sziszę oraz ładny talerzyk. Wędrujemy wąskimi, mrocznymi ulicami medyny, choć nie chcemy się zbytnio w nią zagłębiać.
Robi się ciemno, wracamy na Dżemaa El-Fna, na placu Marokańczycy oferują przeróżne usługi - tatuaże z henny, zdjęcia z małpkami, niektórzy zaklinają węże. Decydujemy się na mały posiłek w tym miejscu... o ile kebab Janka był smaczny, to my z Alą znowu narzekamy - 'zimny kuskus', 'mało warzyw', tylko oliwki i bakłażan dobry... Płacimy, sięgam do tylnej kieszeni spodni - "O kur...". 10Dh w monecie - rzeczywiście nie zapłaciłem 'panu sokowirówce'... a tak się wykłócałem. Aż mi głupio. Porażka.
Pewnie za karę gdy wstaliśmy od stołu rozpętała się niesamowita ulewa, zmokliśmy jak psy, bo złapanie taksówki w 'tak pięknych okolicznościach przyrody' nie było już takie łatwe. Brrrrr.
Marrakesh z racji kursowych lotów z Europy jest miastem chętnie odwiedzanym przez turystów, co oczywiście widać niemal na każdym kroku, nawet o tej porze roku*. Być może to właśnie ona sprawiła, że miasto wydało nam się trochę bure, szare, do tego pełne zaczepnych naganiaczy. Takie troszkę inne, mniej magiczne, urokliwe i żywe niż w filmie "W stronę Marrakeshu". Cóż, kino to czasem bajka, a bajka to zawsze kit.
* yo, yo, sprawdź ten rym ziomalu!
Na jednym ze stoisk zakupiliśmy płyty hip-hopowe marokańskich zespołów. Mała próbka tutaj w pliku muzycznym
Dobre, co? (t)