Dzisiaj wieczorem będziemy już na Czarnym Lądzie, jednak zanim to nastąpi czeka nas wielokilometrowa tułaczka przez południową Portugalię i Hiszpanię. Droga między Tarifą i Algeciras jest bardzo malownicza, mijamy kilka miejsc widokowych, z których widać już Afrykę oraz Cieśninę Gibraltarską, czyli codzienną trasę przerzutu różnego pochodzenia Afrykańczyków pragnących lepszego życia, a uznawanych za rządy europejskie za 'nielegalnych'.
Docieramy do przystani promowej, jesteśmy jednym z nielicznych aut osobowych, większość stanowią samochody ciężarowe. Na promie musimy zadbać o to, by pozyskać pieczątki do paszportu u tamtejszej policji, gdyż bez nich moglibyśmy mieć problemy już na właściwej granicy po stronie marokańskiej.
Zjeżdżamy z pomostu jako ostatni, jest już zupełnie ciemno. Na przejściu widzimy tylko jednego umundurowanego celnika, ale ludzi jest tam ok. dziesięciu - jeden z nich mówi, że mamy podjechać, kolejny pokazuje, że mamy czekać. Jesteśmy kompletnie zdezorientowani. Faceci chodzą dookoła samochodu, komentują, pytają o coś po arabsku.
Po kilku minutach zawieszenia, przychodzi celnik by sprawdzić paszporty i dokumenty samochodu. Sprawdza, odchodzi, ale nie możemy dalej przejechać. Jeden z 'cywilów' każe mi wyjść z auta i iść z nim. Wchodzimy do budynku, w którym czeka kolejka pieszych do kontroli granicznej. Słyszę łamaną angielszczyzną: "Oni muszą tu stać i czekać, a ja załatwię cię szybciej". Przeczuwając co się święci odpowiadam: "Nie trzeba, mam mnóstwo czasu". Mój paszport trafia do kolejnej kontroli policyjnej, po czym zaczynają się sugestie, że teraz ja powinienem się odwdzięczyć. Odpowiadam, że nic nie dam - bakszysz bakszyszem, ale nie nachalne domaganie się łapówki. Być może jest to tu codzienna praktyka, ale mam to gdzieś. Wracamy do auta, dowiaduję się od trochę już przerażonej Ali, że celnik złościł się, że gdzieś poszedłem. Wsiadam do samochodu, ale goście dalej nas nie przepuszczają, a mój 'towarzysz' jeszcze bezczelnie wysuwa rękę po kasę. Po kilku minutach daję mu monetę 2 euro, żeby się już odczepił. Wziął, ale pokazuje, że mam mu dać banknot. Co to to nie! Mija znów trochę czasu, wychodzi mundurowy i pokazuje mojemu gnębicielowi, że ma nas puścić. Ten wkurzony odchodzi krzycząc coś do mnie po arabsku patrząc jakbym mu kogoś zabił. Szwadron niby-celników rozstępuje się - możemy przejechać.
Bezskutecznie próbujemy znaleźć polecany w przewodniku nocleg, postanawiamy więc przenocować w pierwszym napotkanym B&B, gdyż nie dosyć, że rumieńców przysporzyła nam przygoda graniczna, to jeszcze obcowanie z marokańskim ruchem ulicznych wydało nam się na pierwszy raz zbyt wymagające. Maroko nie przywitało nas zbyt życzliwie, może być tylko lepiej. (t)