Pierwszym naszym przystankiem ma być Budapeszt. Tuż przed wyjazdem postanowiliśmy, że chcemy przetestować fenomen Couchsurfingu. Zarejestrowaliśmy się i wysłaliśmy kilka spersonalizowanych zapytań o możliwość noclegu. Jak się okazuje wielu gospodarzy niezbyt przychylnie odnosi się do przenocowania dziecka, dlatego też nasze szanse były o wiele mniejsze. Zostawiliśmy też post w grupie Last Minute Budapest Requests i niespełna 2 godziny po tym odezwał się do nas Valentine – nowojorczyk mieszkający od kilku lat na Węgrzech, mający tu żonę, dzieciaka i mieszkanie, które udostępnia swoim gościom. Akurat przebywało tam 5 Polek, więc napisał, że będziemy się czuli jak w domu i na pewno się pomieścimy. Jak się okazało mieliśmy sporo szczęścia, gdyż w Budapeszcie akurat odbywał się festiwal Sziget i sporo ludzi szukało noclegu. Valentine dał nam numer telefonu i już z drogi pisaliśmy mu o postępie jazdy.
Podróż do rogatek Budapesztu minęła dość przyjemnie, jednak po wpakowaniu się do centrum misiom nie śmiały się już tak pysie. Gigantyczne korki. Przejechanie ok. 3 km zajęło nam mniej więcej godzinę. W końcu o 18.30 parkujemy przy ulicy docelowej. Wita nas Valentine, który nie kryje zauroczenia Nataszką, o czym nie zapomina poinformować przez telefon swojej żony. Następnie nie bacząc na nasze zmęczenie zabiera nas na wieczorny spacer po Budapeszcie. Wchodzimy na jedno ze wzgórz, skąd podziwiamy całkiem przyjemną panoramę różnych części miasta. Valentine jest kopalnią wiedzy o mieście i szalenie intrygującym rozmówcą. Mam wrażenie, że mógłbym z nim przegadać całą noc, dyskutując o polityce, historii i lingwistyce – obaj jako lektorzy rozkoszujemy się obecnie dłuugimi wakacjami:)
Ostatecznie rozdzielamy się i idziemy coś zjeść. Posiłek przerywa nam sms od Valentine'a: „Przykro mi, ale założyli wam blokadę na koło. Może uda się jeszcze dziś ją ściągnąć.” W pośpiechu wracamy do naszego squatu (tak to mniej więcej wyglądało!:), Valentine dzwoni na informację... I co? I lipa! Jutro rano o 9.00 musimy iść na pocztę, zapłacić 11.500 forintów (jakieś 40 euro), przefaksować dowód wpłaty i czekać aż przyjadą zdjąć blokadę, co raczej przed 11.00 nie nastąpi. A mieliśmy wstać o 5.00 i od razu wyruszyć, bo czeka nas dość męczący odcinek. Pech. Ala usypia pomału Nataszkę, a my z Markiem idziemy do sklepu po wodę. Po drodze dostrzegamy chłopaka w odblaskowej kamizelce – pytam, czy czasem nie ma czegoś wspólnego z unieruchamianiem samochodów niewinnych ludzi – bingo! Poproszony przez nas, podchodzi z nami do samochodu, wyjaśnia, że za parking trzeba płacić do 20.00 i niechętnie, ale dzwoni po kolegę, który w drodze wyjątku podjedzie, przyjmie gotówkę i zdejmie blokadę już dziś. Ma być do pół godziny. A więc wyruszamy na poszukiwanie bankomatu – przemierzyliśmy niezły dystans i całe szczęście, że z powrotem zdecydowaliśmy się biec, bo gdy dotarliśmy do samochodu strażnik miejski akurat podjeżdżał. Zapłaciliśmy, blokada zdjęta, możemy wcześnie rano wyruszyć i spokojnie iść spać. (t)