Geoblog.pl    alatomek    Podróże    Chiny, Kambodża, Tajlandia    Mocny kandydat do najlepszego dnia podróży.
Zwiń mapę
2008
14
lut

Mocny kandydat do najlepszego dnia podróży.

 
Tajlandia
Tajlandia, Chiang Mai
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 15346 km
 
Dziś leniuchujemy organizatorsko, bo daliśmy się skusić firmie turystycznej decydując się na jednodniową wycieczkę - 'life adventure'.
Około 8.30 przyjeżdża po nas młody Taj. Czeka na nas masa atrakcji.
Lulu, bo tak się nazywa, zabiera nas najpierw na farmę orchidei, przy wejściu każdy zostaje oznaczony prowizoryczną broszką z żywej orchidei. Ładny drobiazg, szkoda, że taki krótkotrwały.
Zwiedzamy farmę, tysiące orchidei w wielu kolorach - spacer alejkami wypełnionymi tymi kwiatami to prawdziwa przyjemność i relaks.
Ruszamy dalej, Lulu częstuje nas tak zwanym 'sticky rice' - sprasowanym ryżem w bambusie z dodatkiem rodzynek i orzechów. Mmm, dobre. Dojeżdżamy do wioski plemion - długie uszy, długie szyje (Paduang), spacerujemy po okolicy podglądając życie ludzi. Robimy parę fotek i słuchamy opowieści Lulu, który sam pochodzi z plemienia Karenów, o zwyczajach i ubiorze.
Dziwnie tak wchodzić w głąb tej wioski i robić zdjęcia. Czuję się niezręcznie w tym miejscu. Faktycznie narosło wiele kontrowersji związanych z odwiedzaniem tych swoistych 'rezerwatów', ja również nie jestem przekonana co do takiego stanu rzeczy, choć z drugiej strony, jeśli członkowie plemienia nie są oficjalnie uznani za obywateli Tajlandii, zysk z turystyki pomaga im się utrzymywać.
Hmmm, błędne koło. Następnie Lulu zawozi nas przed sklep z pamiątkami - napisy Visa i MasterCard wróżą wysokie ceny. No i takie są.
Rzeczy piękne, ale metki z cenami po prostu nie z tej ziemi. Butiki w Paryżu to przy tym maleństwa cenowe i jeszcze ta obsługa krocząca za nami jak cień. Wręcz uciekamy z tego miejsca.
W programie naszej wycieczki są teraz słonie włącznie z przejażdżką na jednym z nich. Jedziemy z Lulu daleko za miasto, a krajobraz staje się coraz bardziej dziki. Wkrótce dojeżdżamy do obozowiska słoni.
Siadamy na jednego z nich wchodząc po schodkach na drewnianą 'ambonę'. Nasz słoń ma wielkie białe kły i tatuaż na głowie. Ruszamy wolnym krokiem w las bananowców kiwając się z boku na bok.
Słoń na początku słucha opiekuna i kroczy przed siebie, lecz w pewnym momencie zauważa kiść zielonych bananów i nic nie jest w stanie go zatrzymać. Opiekun krzyczy, a słoń zdaje się tego nie słyszeć.
Kroczy ku upatrzonemu pożywieniu, wyrywa całe drzewo z kiścią swego przysmaku i apetycznie przeżuwa. My zamarliśmy w pewnym momencie, bo przecież nie wiadomo co mu jeszcze strzeli do głowy, a w pewnym momencie jego zmagań z drzewem przechył był spory. Zjadł, napił się wody przy okazji nas opluwając i spokojnie pomaszerował do bazy na dole bananowego raju. W nagrodę, że nas tak ładnie odwiózł dostał od nas bambus i banany.
A małe słonie zaczęły grać na tamburynie, tańczyć, pozować do zdjęć z nami, wywijać trąbami.
Z żalem żegnamy kochane słonie i udajemy się na smaczny lunch. Po nim wędrujemy, nazwijmy to dżunglą, do wodospadu - spacer trwa około 40 minut, jest 'najeżony' niesamowitymi przejściami wśród kamieni, wody, drzew i dzikiej roślinności. Mijamy dwie wioski, w których, jak informuje nas Lulu, nocuje się w czasie 2-3 dniowych wycieczek.
W końcu docieramy do wodospadu, wysokiego na 4,5 metrów. Woda tworzy orzeźwiający prysznic na dole, Janek decyduje się na kąpiel. W drodze powrotnej Lulu zakłada się z Tomkiem o napój, który z nich trafi z procy w zawieszoną na drzewie butelkę...
Po chwili Lulu pije Sprite'a. Spędzamy jeszcze chwilę na strzelaniu z procy z mieszkańcami. Wracamy.
Pontony już czekają. Po krótkim treningu nasz sternik zarządza wskakiwanie do pontonu i ruszamy na spotkanie z nurtem. Przeżycie niesamowite. Masę wody w środku. W pewnym momencie gdy osiedliśmy na kamieniach, Tomek rzuca się na bok i mocno pcha sprawiając, że ruszamy dalej, ale poślizguje się i gubi wiosło. Po paru minutach odnajdujemy je jednak przy spokojnym nurcie. Zasuwamy nieźle, wyprzedzamy 3 pontony, które ruszyły przed nami.
Przed raftingiem Tomek sugerował, że może się tym podjarać na poważnie. Teraz siedzimy w pontonie i nasz kapitan widząc, że czeka nas mały wodospad, mówi 'stop, nie wiosłujemy', a Tomek na to: 'co k... stop, jedziemy!’.
Chyba jego przewidywania się sprawdziły:) Rzeczywiście było super. W pewnym momencie rzeka zaczyna przypominać jezioro, więc przesiadamy się na bambusową tratwę, którą 'prowadzi' Janek. Spływamy do miejsca, w którym czeka na nas Lulu. Odwozi nas pod hotel. To była niesamowita przygoda.
Wieczorem udajemy się na lane piwko do ogródka jednego z hoteli. Tam poznajemy ok. 60-letniego Taja, Paula - ochroniarza hotelu, z którym fajnie gadamy sobie o tajskim życiu, o wygnanym z kraju premierze Thaksinie, on wypytuje nas o czasy komuny w Polsce itd.
Świetnie mówi po angielsku, gdyż był kiedyś kierowcą tuk-tuka i miał dobrą fuchę w Thai Airways.
Gdy temat schodzi na alkohol, wysyła innego młodszego kolegę z pracy po butelkę bimbru, żebyśmy spróbowali. Tomek i Janek umawiają się z nim na jutro rano na większą konsumpcję. (a)
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 13.5% świata (27 państw)
Zasoby: 176 wpisów176 6 komentarzy6 1454 zdjęcia1454 1 plik multimedialny1
 
Moje podróżewięcej
05.08.2013 - 18.08.2013
 
 
24.07.2010 - 14.08.2010
 
 
01.04.2009 - 29.04.2009