Rozpoczynamy od wizyty w Wat Traimit, żeby zobaczyć największą na świecie, ważącą ponad 5 ton figurę Buddy odlaną ze szczerego złota.
Potem przechadzamy się Chinatown, które okazuje się doznaniem bardzo męczącym i intensywnym, aczkolwiek trzeba przyznać, że są to Chiny w pigułce i nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś powiedział, że woli to miejsce od Państwa Środka (może dlatego, że łatwo z niego się wydostać:)
Maszerujemy wzdłuż Charoen Krung, co okazuje się bardzo uciążliwe ze względu na gigantyczny ruch, ciężkie z powodu spalin powietrze i nieprzeciętny hałas. W tym właśnie momencie przypominają mi się opinie znajomych: "Bangkok albo pokochasz, albo znienawidzisz", czy "Góra 3 dni, bo oszalejesz".
Dochodzimy w końcu do największej i najstarszej świątyni Bangkoku - Wat Pho. Kierujemy się do miejsca, w którym można zobaczyć wielkiego 46-metrowego leżącego Buddę.
Jest faktycznie ogromny i cały błyszczący, choć oczywiście już nie szczerozłoty, a tak w ogóle to w środku znajdują się cegły:) Wokół pomieszczenia znajduje się wiele szpiczastych stup - wież z barwną i bogatą ornamentyką. Pałac królewski widzimy jedynie zza muru. (O ile do kompleksu z Buddą da się wejść za darmo, o tyle pałac królewski jest już bardziej 'strzeżony:)
Dochodzimy do Pomnika Demokracji. Jeśli to coś symbolizować ma tajlandzką demokrację, to nie dziwię się, że zamachy stanu są tutaj nader częstą praktyką. Dla Tajów ma kolosalne znaczenie, dla mnie wygląda wprost beznadziejnie. Szalony tuk-tukowiec (na prawdziwym 3-kołowym tuk-tuku, a nie jakichś chińskich podróbkach) odwozi nas pod przechowalnie bagażu, a my pomału na nocny pociąg. (t)