Rannym autobusem wyruszamy do stolicy - Phnom Penh. Przy okazji każdego postoju podchodzi do nas rzesza żebraków oraz sprzedawców.Po raz pierwszy widzimy 'przysmaki' w postaci grillowanych pająków i robaków.
Po ok. 5 godzinach jazdy wysiadamy w stolicy, gdzie czeka na nas tłum hotelowych naganiaczy i tuk-tukowców. Uwalniamy się od niego i szybko znajdujemy hotelik 'Indo China' przy rzece za całkiem przyzwoitą cenę.
Od razu zauważamy niesamowity ruch uliczny Phnom Penh. Obserwowanie stylu jazdy kierowcy tuk-tuka jest jak oglądanie thrillera w kinie 3D, no bo jak nazwać sytuację, w której uczestnik ruchu zaczyna nagle jechać pod prąd na kilkupasmowej zatłoczonej jezdni? Przekonujemy się o tym, bo po zostawieniu bagaży udajemy się do ambasady tajlandzkiej z nadzieją złożenia wniosków wizowych. Niestety głupota kosztuje, zapomnieliśmy o weekendzie, więc dopiero w środę możemy oczekiwać wiz:(
Idziemy w miasto.
Już wiemy, że uśmiech to największy atrybut Kmerów. Po drodze mijamy ludzi bez kończyn sprzedających książki oraz żebrzące dzieci - serce się kraje. Znając trochę historię i obecną sytuację kraju ciężko jest być na to obojętnym. Dochodzimy do Wat Phnom, a potem bez większego celu błąkamy się po ulicach. W pewnym momencie podchodzi do nas Kmer słyszący naszą rozmowę i mówi: "dzień dobry". Jesteśmy w szoku.
Jak się okazało jest... absolwentem dyrygentury w Szczecinie obecnie pracującym w polskiej ambasadzie. Stoimy więc na ulicy i gadamy głownie o Kambodży. Koleś nie dosyć, że jest dla nas kompendium wiedzy o kraju, to jeszcze mówi po polsku. Wypytujemy o ducha starych czasów, o obecną sytuację polityczną, o Czerwonych Kmerów i różne inne rzeczy. Nasz rozmówca jest tak miły, że daje nam swój numer telefonu, z którego mamy bez problemów skorzystać w razie jakichś problemów.
Piwkujemy sobie w hotelu, a jakiś wielce oburzony lokator stukając w ścianę psuje nam zabawę:) (t)