Wypożyczamy rowery i jedziemy zobaczyć 'cud świata'.
Po raz pierwszy stykamy się z kambodżańskim ruchem ulicznym, nie jest łatwo, ale szybko się można przyzwyczaić.
Po paru kilometrach i zakupieniu wody od niezwykle sympatycznych dzieciaków udajemy się pod kompleks słynnych świątyń. Jakby nie było są one największą atrakcją kraju, a co za tym idzie opłata jaką trzeba uiścić chcąc się do nich dostać to bagatela 40$ za trzy dni zwiedzania - każdy turysta otrzymuje identyfikator ze zdjęciem, który wyrywkowo sprawdzany jest na terenie kompleksu.
Sam pobyt pod wieżami Angkor Wat jest dla nas czymś wyjątkowym, czymś co jeszcze niedawno wydawało się poza naszym zasięgiem.
Zwiedzanie wnętrza świątyni to prawdziwa gratka dla fotografa, mnóstwo bram, wejść, okien, wież, płaskorzeźb, a gdyby tak jeszcze złapać w kadr siedzącego mnicha... a jest ich tutaj wielu, choć nie tylu ile uroczych kambodżańskich dzieci, które są swoistymi gospodarzami świątyń.
Czasem witają cię przy wejściu, czasem siedzą cichutko na terenach ruin, czasem bawią się, sprzedają pocztówki, fleciki itd. Angkor sam w sobie wygląda imponująco na tle błękitnego nieba i cudownej, żywej zieleni.
Kilometr dalej znajduje się inna świątynia - Bayon ze swymi słynnymi twarzami, których jest tu podobno aż 216. Wszystkie podobne, każda inna, na swój własny sposób tajemnicza i ezoteryczna.
Sprawiają, że w pozornie małej świątyni, chce się spędzić więcej czasu wpatrując się w nie. Mnie osobiście Bayon przypomniał znane zagadki dla spostrzegawczych w stylu: 'ile głów widzisz na obrazku?'
W drodze powrotnej zakładamy łańcuch w rowerze małego kmerskiego chłopca, a jadąc dalej widzimy innych rezydentów - kilkanaście małych małpek zachęcających zwiedzających do ofiarowania spożywczej daniny. (t)