Po raz kolejny pozwalamy naszym zmęczonym organizmom odpocząć i dopiero wczesnym popołudniem wychodzimy z hostelu.
Najpierw trafiamy do parku Renmin, który jest miejscem spotkań towarzyskich mieszkańców stolicy Syczuanu.
Co chwilę widać pokazy taneczne, występy karaoke, czy koncerty. Ludzie tańczą, rozmawiają, pokazują sobie zdjęcia, puszczają latawce...
Decydujemy się z Alą dołączyć do grupy ludzi tańczących pod chińską nutę, wszyscy są mocno zdziwieni, ale uśmiechają się i nawet robi się wokół nas ciut więcej miejsca (czyżbym tak beznadziejnie i zamaszyście prowadził?). Za chwilę 2 tańczące Chinki w średnim wieku, najbardziej się nam przyglądające, biorą nas w obroty i zaczynają uczyć jak mamy tańczyć, a wszyscy dookoła śmiech. Było naprawdę sympatycznie, gdy nas prowadziły, uczyły kroków, piruetów. Po piosence wymiana ukłonów i idziemy dalej. Docieramy na plac Tianfu, na którym zadomowił się także i Mao w postaci pozdrawiającego ludzi wielgachnego posągu, jakich to podobnych w Europie po '89 rozebrano dziesiątki. Plac iście socjalistyczny z kwadratowymi molochami, jak nic zabytkami klasy zero:), nic godnego uwagi, a metro dopiero w budowie.
Po ulicznych przekąskach na obiad udajemy się dla odmiany do restauracji hinduskiej, gdzie poważnie podrażniamy swoje wrażliwe europejskie podniebienia przekonując się, że tak trywialna wydawać by się mogło rzecz, jaką jest spożycie posiłku, może okazać się niemałym wyzwaniem. Poznajemy też miłego Tybetańczyka, który obiecuje być naszym przewodnikiem, gdy się tam wybierzemy.
Po obiedzie poświęcamy ZBYT dużo czasu na znalezienie Reggae Baru, co i tak kończy się fiaskiem. Wracamy, a na ulicach Chengdu trzeba bardzo uważać. Piesi, rowerzyści, zmotoryzowani rywalizują na chodnikach i ulicach, a zielone światło na przejściu nie gwarantuje, że nie potrąci cię auto.
W hostelu, raczymy się piwem, bilardem, a ja dyskutuję z Kanadyjczykiem irańsko-rosyjskiego pochodzenia o supremacji USA i o trzeciej wojnie światowej. (t)