Rano udajemy się do dzielnicy willowej Damaszku w poszukiwaniu odpowiednika polskiego ABW. W okolicy znajduje się wiele pilnie strzeżonych ambasad, m.in. amerykańska. Jesteśmy odsyłani z miejsca na miejsce, aż w końcu stajemy przed niepozornym budynkiem, którego ochrona to wyglądający podejrzanie cywile z karabinami maszynowymi. Panowie nie noszą żadnych mundurów, co trochę nas dziwi, bo wyglądają, jak członkowie mafii. W szczególności w oko wpada nam młody, może dwudziestokilkuletni chłopak w dżinsach z paskiem z ogromną klamrą i schowaną do spodni koszulką Manchester United - bezpieczeństwo narodowe jest zapewnione. Obserwujemy ochroniarzy z poziomu... pni znajdujących się przed ABW, na których kazano nam spocząć, by poczekać na zwrot paszportów. Musimy wrócić tu jeszcze jutro i dopiero wtedy możemy jechać w kierunku wzgórz Golan.
Popołudniu szwendamy się znowu po ulicach Damaszku, spotykamy dwóch Syryjczyków, którzy pracowali w Polsce. Kupujemy też szale-cegiełki dla Strefy Gazy wyprodukowane przez Czerwony Półksiężyc. W okolicach największego skwaru odpoczywamy leżąc w pokoju smagani rześkim powiewem dochodzącym z sufitowego wentylatora, gdy nagle na ok. 1 godzinę wysiada prąd. Leżymy jak prosięta przeznaczone na rzeź, strużki potu zaczynają zwilżać prześcieradła, nie odzywamy się do siebie, tak jakby każde słowo miało być nadludzkim wysiłkiem. Koszmar. Wracamy do życia równo z przywróceniem elektryczności.
Żyłka podróżnicza zaczęła wolniej pompować w zderzeniu z brakiem małżonki u mego boku. Laluś zadzwonił i się wyżalił, a w/w oraz moja siostra załatwiły nam czarter z Turcji do Polski za rewelacyjną cenę. Mamy kilka dni, by dostać się do Antalii. (t)