Ponownie jesteśmy w Ammanie. O nocleg znów nie jest łatwo. Ostatecznie lądujemy w jednym z najbardziej obleśnych pokojów, w jakich kiedykolwiek przyszło nam nocować. Nie dość, że ponura klitka, to jeszcze znajdujące się w niej WC funduje solidną porcję smrodu przy każdorazowym korzystaniu zeń. Jest jednak telewizor z kablówką - oglądamy 'Dźwięki muzyki':).
Większość dnia spędzamy na wędrowaniu po ulicach stolicy. Kolejny raz udajemy się do ulicznej jadłodajni, która chlubi się tym, że gościł w niej kiedyś sam król Jordanii. Ściany przybytku zdobią zdjęcia z tego wydarzenia. Jedzenie jest boskie, najlepszy humus oraz falafele, jakie tu jedliśmy. Mamy też okazję skosztować różnych owoców zakupionych na targu. Związana jest z tym ciekawa historia. Przy jednym ze stoisk dostrzegam owoc, który znam, ale chcąc się upewnić, pytam sprzedawcy, czy jest to sharon. Z początku uśmiechnięty handlarz, gdy tylko usłyszał moje pytanie, odwrócił głowę i nie chciał z nami rozmawiać. Jego pomocnik uśmiechnął się i lekko przytaknął. Uświadomiliśmy sobie, że nazwa, której użyliśmy, pochodzi z Izraela, stąd reakcja sprzedawcy. W dzielnicy, w której jesteśmy niemal na każdym kroku można kupić gadżety palestyńskie, od flag, po magnesy na lodówkę...
Tego dnia rozstajemy się z Alą. Moja żona widząc mą tętniącą żyłkę podróżniczą namawia do pozostania tu dłużej, sama musi wracać do pracy. Zostaję z Markiem. Alkohol i łzy.
Być może po zaledwie kilku dniach pobytu tutaj i to w zaledwie trzech miejscach, nie powinniśmy oceniać całego kraju, ale nie możemy pozbyć się odczucia, że ludzie są tutaj jakby mniej życzliwi niż w Syrii. Najbardziej przyjazny facet okazał się właśnie Syryjczykiem. Spacerując po ulicach Ammanu czuliśmy się zdecydowanie mniej pewnie niż w Damaszku. Z pewnością jest tutaj drożej, ale jedzenie jest równie pyszne. Mamy nadzieję, że wpadniemy tu jeszcze załatwić niedokończone sprawy, które zwą się Wadi Rum. (t)