Przemiły właściciel hotelu Riviera załatwia nam taksówkę na dzisiejszą przejażdżkę nad Morze Martwe. Pytamy, czy można za darmo dostać się do zbiornika. Twierdzi, że nie, a my naiwnie mu wierzymy. A zatem taryfiarz wysadza nas tuż przed wejściem do kompleksu zwanego Amman Beach, dostanie się do którego kosztuje nas 15 JD od łebka. Tuż po wejściu na plażę okazuje się, że bez problemu można było przedostać się tu bez sięgania do kieszeni po portfele. Na przyszłość już wiemy. Czym prędzej wskakujemy do morza, innego niż wszystkie, morza, w którym można się wylegiwać, kto wie, może nawet uciąć sobie drzemkę. Czujemy się jak boje dryfujące na powierzchni wody. Jedynym minusem, choć naturalną konsekwencją tej niezwykłej sielanki, jest sól, która dostaje się dosłownie wszędzie, teraz dopiero można poczuć, gdzie na naszym ciele znajdują się świeże rany i zadrapania. Opary słonej wody dostają się też prędzej, czy później do oczu. Na szczęście na plaży jest prysznic, który szybko przynosi ukojenie. Oczywiście nacieramy się też mułem, który podobno ma lecznicze właściwości - czujemy się jak członkowie Sepultury z teledysku do 'Territory':). Po wyjściu z morza raczymy się kąpielą w znajdującym się na terenie kompleksu basenie. Wracamy z tym samym taksówkarzem. Zyskał naszą sympatię po tym, jak już w centrum Ammanu w trakcie jazdy rozmienił pieniądze u jadącego równolegle do niego właściciela innej taryfy.
Po południu jedziemy do Wadi Musa - w końcu to głównie z powodu Petry przyjechaliśmy do Jordanii. Na miejscu lokujemy się w najbardziej wypasionym na naszej trasie hotelu. Jest klima, jest kablówka, jest dobrze. (t)