Pierwszą czynnością dnia dzisiejszego jest przeniesienie naszego plecakowego dobytku na dach, który tej nocy posłuży nam za sypialnię. Następnie kierujemy swe kroki do Downtown - najbardziej reprezentatywnej części Bejrutu, która, trzeba to podkreślić, jest wypasiona i znacznie odbiega od reszty ulic miasta - odnowione, piaskowe kamienice kolorystycznie współgrają ze znajdującym się w pobliżu, Błękitnym Meczetem. Wstępu do całej tej strefy strzegą żołnierze. Jest fajnie, przyjemnie i cicho, jednak na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy kilkugodzinną wycieczkę do pobliskiego Byblos.
Znalezienie busików do tegoż przysparza nam nieco problemów, gdyż najpierw ciężko jest nam odnaleźć dworzec autobusowy, a kiedy już tego dokonaliśmy, błąkając się po różnych szemranych miejscówkach, tubylcy nie bardzo rozumieli o jakie miasto nam chodzi (dla nas Byblos, dla nich Jbail). Ostatecznie zasiadamy jednak w busiku i konsumując pyszne pieczywo z libańską przyprawą - za'tarem, udajemy się do celu naszej wyprawy. Na miejscu okazuje się, że żar z nieba jest jeszcze bardziej dokuczliwy niż w stolicy. Planując kąpiel w dalszej części dnia, przechadzamy się główną, turystyczną ulicą i tu przychodzi pierwsze rozczarowanie. Porównania do zakopiańskich Krupówek, czy solińskiej zapory cisną się na usta - kram na kramie, stragan na straganie, nie tego oczekiwaliśmy. Czym prędzej oddalamy się od tego miejsca, w pobliskim supermarkecie zaopatrujemy się w zapuszkowany humus, pieczywo, słone sery i piklowane warzywa - konsumujemy je na trawie obserwując pobliską plażę, na którą tuż po posiłku zamierzamy się udać - właściwie nie marzymy o niczym innym, niż kąpieli. Zbieramy się, zdejmujemy buty i wzdłuż kamienistej plaży podążamy do miejsca, w którym będzie mniej ludzi. Stopy bolą nas już coraz bardziej, ale Ok, jeszcze jakieś 30 metrów i wskoczymy do orzeźwiającej wody. Męska część ekipy zaczyna zdejmować krótkie spodenki, gdy nagle rozlega się gwizdek, oczywiście wymierzony w nas. Podchodzi do nas ratownik, który zdecydowanie oznajmia, że w kąpielówkach, które zdołał dojrzeć na naszych tyłkach, do wody wejść nam nie wolno. Stojąc przed nim w na wpół rozebranych spodniach wiszących na wysokości kolan, co musiało stanowić komiczny widok, próbujemy się z nim dogadać, powołując się na niewiedzę i wskazując ludzi w wodzie, których kąpielówki są może tylko z 10 cm dłuższe od naszych, no i przecież kobiety kąpią się w bikini. Nie ma szans, ratownik jest nieubłagany, przy dziesiątkach obserwujących nas oczu, wciągamy spodnie i wychodzimy z plaży. Pechowy jest ten dzień, chyba czas wypić po litrze zimnej wody i wracać do Bejrutu.
Jedziemy jakimś innym busikiem nie przez drogę szybkiego ruchu, tylko jakieś opłotki. Prawdopodobnie z tego też powodu wysiadamy w miejscu w Bejrucie, którego nie znamy i nie bardzo wiemy, gdzie iść. Pytamy kilku osób, które radzą nam wziąć lokalny autobus, jednak my postanawiamy iść pieszo korzystając jeszcze kilka razy z podpowiedzi miłych, trzeba przyznać, Libańczyków. Cała marszruta zajmuje nam około godziny, idziemy ulicami, którymi, gdyby nie pomyłka, pewnie byśmy nie szli. Na chodniku jednej z nich dostrzegam fortyfikacyjne worki z piaskiem, postanawiam zrobić fotograficzny 'klik', by utrwalić tę bardzo martwą naturę. Idziemy sobie dalej, gdy nagle rozlega się krzyk, niczym z podziemi, wyłonił się za nami uzbrojony po zęby żołnierz, który przywołał mnie do siebie. Zapytał mnie po co zrobiłem zdjęcie, ja próbowałem wszystko obrócić w żart i po raz kolejny dzisiejszego dnia powołać się na ignorancję, a on z kamienną twarzą kazał mi wykasować to zdjęcie i z niezwykłą wnikliwością przejrzał całą zawartość karty pamięci. Na koniec popatrzał srogo i machnął, że mam iść. Dobrze, że było to pierwsze zdjęcie z cyklu 'Bejrut na wojenno', Francuz, którego poznaliśmy wieczorem na dachu za podobny czyn był przesłuchiwany 3 godziny. Trzeba naprawdę uważać, gdzie robi się w Bejrucie zdjęcia, a kuszących, by je utrwalić, murów z dziurami po różnej średnicy kulach, jest tutaj sporo.
Wracamy do hotelu, a potem realizujemy kolejny plan - wieczorne piwo. Najpierw zmagamy się z trudnościami związanymi z przejściem przez stołeczne ulice, Marek słusznie porównał je do emocji towarzyszących skokowi na bungee. Przez jedną z trzypasmówek przebiegamy wszyscy... prawie wszyscy, Ala została, a cała reszta stoi na pasie zieleni pośrodku jezdni. Cholera, 10 minut czekaliśmy i nie wszystkim się udało. Wtem z pomocą przychodzi sklepowy ochroniarz z przeciwległej strony ulicy. Najpierw sprawnie przedostaje się do nas, mówi coś po arabsku i równie szybko przechodzi na stronę, na której wciąż sterczy Ala. Łapie ją za rękę i w czasie o wiele krótszym, niż zajęło by to nam wszystkim, przeprowadza ją na drugą stronę. Takie chwile pamięta się długo.
Kupujemy w końcu piwo w sklepie. Gdy chcemy je skonsumować na pobliskim murku, przygląda się nam jakiś mundurowy. Postanawiamy odejść więc kilkadziesiąt metrów dalej, ale gdy tam, prawie już otwierając butelki, dostrzegamy tego samego osobnika, który przebył za nami całą drogę, odpuszczamy i udajemy się na trochę większe odludzie, gdzie w końcu raczymy się złocistym napojem, oglądając uliczne karaluchy i ich zaradność z chrupkami, którymi je poczęstowaliśmy. Jeden browar tylko wzmaga nasze pragnienie, całe szczęście tuż za rogiem naszego hotelu znajdujemy sklepik, w którym zimnego piwa jest pod dostatkiem. Właściciel, starszy pan - katolik (mąż urodziwej muzułmanki), jest dla nas bardzo miły, mięsożernych uczestników podróży częstuje grillowanymi krowimi wymionami, a my wszyscy spożywamy kolejne tureckie i libańskie piwa oraz tradycyjny arak. Siedzimy przy stoliku w bramie kamienicy w Bejrucie - tylko tutaj przeciąg przynosi ulgę i chyba nikt już nas nie śledzi. (t)