Wyższość Valladolid nad Meridą, oprócz szeregu niepodważalnych walorów tego pierwszego, przypieczętowuje możliwość szybkiego udania się do cenotes i zażycia przynoszącej ulgę kąpieli, gdy piekące słońce doskwiera zbyt mocno. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki pomocy mieszkańców Meridy odnajdujemy przystanek, z którego autobusem można udać się nad Zatokę Meksykańską do miejscowości Progreso. Półgodzinną podróż 'umilają' nam dźwięki 'Gangsta Zone' Daddy Yankee dobiegające z odtwarzacza, który chyba zaciął się powtarzając utwór w kółko. Po 30-minutowym katowaniu tego 'hitu' nie sposób nie nucić go z uśmiechem do końca dnia.
Wysiadamy w centrum i po krótkim spacerze, zakupie mango oraz bananów, kierujemy swe kroki ku plaży. W Progreso znajduje się najdłuższe molo w Meksyku. Wykazuję się stuprocentową ignorancją i niedoczytawszy informacji na jego temat, będąc święcie przekonanym, że można po nim pospacerować (bo po co niby innego są mola?) udaję się do budki strażniczej z zapytaniem, czy mogę przejść dalej. Wzrok strażnika, który musiał chyba uznać mnie za największego kretyna, jakiego dotąd spotkał, ostatecznie przekonuje mnie, że nie popisałem się rozgarnięciem. Odchodzę więc.
Plaża w Progreso do najczystszych nie należy, podobnie zresztą jak woda. Po przejściu się wzdłuż niej można znaleźć rewelacyjne muszle, rozgwiazdy i tym podobne - podejrzewam, że wcześnie rano możnaby się tu nieźle obłowić. Zażywamy kąpieli, zostawiając rzeczy na plastikowych krzesłach, co sprawia, że w mgnieniu oka przybiega uśmiechnięty barman z pytaniem, czy coś podać: "No dobra, piwko, prosimy!" Przyniósł... razem z rachunkiem - 2,5 dolara. Najdroższe piwo w życiu! Smakowało, ale postanawiamy jednak usadowić się pod plażową palmą kokosową. Imprezujące tuż obok, popijające napoje wyskokowe Meksykanki zapewniają nas, że wiszące nad nami kokosy są jeszcze zbyt młode, by spaść. To cenna informacja - spadające kokosy podobno zabijają rocznie więcej ludzi niż rekiny. Kursujemy po piwka do 7Eleven, świetnie się bawimy, aż w końcu robimy się głodni. Wyborne ryby (bar Los Cocos), wsparte kilkoma kielonkami różnych gatunków tequili wprowadziły nasze podniebienia w stan ekstazy, a wspomniany wyżej trunek podkręcił nasze sampoczucia. W wyśmienitych humorach wracamy do Meridy. Super dzień. (t)