Pakujemy się i zostawiamy rzeczy w hotelu. Przychodzi po nas Paul i razem wybieramy się na zakupy, kupujemy parę rzeczy po o wiele niższych cenach niż na nocnym bazarze, odwiedzamy świetny targ, na którym znajduje się parę naprawdę fajnych straganów, np. z dziesiątkami gatunków tytoniu, albo ryb.
Na wszystkie nasze pytania odpowiada oczywiście Paul.
Żeby odwdzięczyć się naszemu przewodnikowi siadamy w lokalnym 'barze mlecznym' i stawiamy mu flaszeczkę "Moonshine". Gadamy sobie, kiedy Paul oznajmia, że za pół godziny chciałby jechać na wyścigi konne i że jak chcemy, możemy razem z nim jechać tuk-tukiem.
Tego jeszcze nie doświadczyliśmy, więc stwierdzamy, że jedziemy. Raz się żyje! (chyba że się jest Łazarzem:) Wyścigi okazują się pierwszorzędnym przeżyciem, po kolei każdy z nas obstawia na swoich faworytów, oczywiście nie mając o tym zielonego pojęcia, kierując się tylko numerkami w tajlandzkim programie wyścigów. Paul, Ala, Janek... wszyscy wygrali, tylko nie ja. No cóż...
Pijemy piwo, świetnie się bawimy, irytuje nas tylko długa przerwa pomiędzy kolejnymi gonitwami. Po kilku z nich musimy wracać do centrum Chiang Mai. Żegnamy się z Paulem i idziemy coś zjeść.
Potem taksówką dojeżdżamy na dworzec kolejowy. Wysiadamy... a tu uśmiechnięty Paul: "Nie mogłem was nie odprowadzić do pociągu!" Aż mi ciary przeszły, że ten starszy facet tak nas miło potraktował i przeszedł kawał drogi, by nam do końca towarzyszyć.
Czekając na odjazd wypijamy z nim pożegnalne piwko, a gdy nasz pociąg odjeżdża Paul, stary sympatyk wojskowości, salutuje nam stojąc na baczność na peronie. Niesamowite. Nigdy tego nie zapomnimy. (t)