W miarę rano udajemy się na plażę Victory w poszukiwaniu bungalowów, wszystkie miejsca są jednak zajęte, a plaża wydaje się nie mieć zbyt wiele do zaoferowania amatorom wieczornych eskapad.
Nie pozostaje nam zatem nic innego jak znaleźć nocleg w rejonie plaży Occheuteal, która wczoraj przypadła nam do gustu.
Lokujemy się w całkiem przyzwoitym guesthousie, po czym jedziemy tuk-tukiem do parku narodowego Ream.
Według Lonely Planet miały tam być delfiny. Dupa - nie ma.
Ale i tak spędzamy ok. godzinki na totalnym plażowym odludziu z bardzo czystą i niesamowicie ciepłą wodą. Przed nami tylko górzyste wysepki oraz kilka zakotwiczonych łódek.
Tak właśnie wyobrażam sobie Fidżi:)
Wieczorem plażujemy już na miejscu i raczymy się tofu burgerami oraz piwkiem. Ciekawy nastrój przy dub i electro jest w Zions prowadzonym przez obcokrajowców. Wódkę leją do szklanek na oko, ale od serca, co w rezultacie sprawiło, że większych 'shotów' w życiu nie piłem.
Poza tym jakby ktoś chciał, oferują za 10$ wór jarania jakiego oczy moje jeszcze nie widziały. Okazja jak 150! Sami zielska używają sporo, bywa też, że poczęstują jointem swych klientów;) To jednak sprawia, że dość szybko zamykają interes, hehe. Obok bawią się Kambodżanie, tańczą i śpiewają karaoke.
Najlepsza impreza na plaży jest w Nap House na jej zachodnim krańcu - dobra muzyka, powitalny drink przy barze, międzynarodowa ekipa i świetna zabawa. (t)